To idealny układ, gdy pasję możemy przekształcić w zawód, a praca – poza satysfakcją – przynosi dochody. Choć nie zawsze są one wystarczające, to miłość do tego, co się robi, rekompensuje braki w finansach.
To, co na początku było tylko zainteresowaniem, z czasem tak ich pochłonęło, że stało się ulubionym zajęciem. Tak było w przypadku Anny Wijatkowskiej i jej męża Przemysława. Oboje ukończyli szkołę złotniczo-jubilerską w Warszawie. Ale to nie jubilerstwo, a ceramika stała się ich prawdziwym hobby.
– Ceramika zagościła w naszym życiu właśnie w szkole jubilerskiej, gdzie prowadzono warsztaty, na które oboje lubiliśmy chodzić. Przeznaczenie sprawiło, że zakochaliśmy się i w sobie, i w ceramice – opowiada Anna Wijatkowska, członek zarządu Fundacji Artystycznej „Wylepiarnia”, arteterapeutka i oligofrenopedagożka
oraz sensoceramiczka.
Fundację założyli w 2016 r.
– Był to nowy temat, którego się obawialiśmy, ale mąż był pozytywnie nastawiony i nie bał się trudności – wspomina pani Anna, która zawodowo prowadzi zajęcia sensoceramiczne w ramach rewalidacji w Szkole Podstawowej w Łajskach.
Z tej samej gliny
Rozpoczynali w domu kultury w Legionowie.
– Na początku mieliśmy jedynie garstkę sprzętu, gliny i ceraty na stole, ale byli chętni i zapał. Mieliśmy też ludzi, którzy wyciągnęli do nas pomocną dłoń i wsparli finansowo. Pierwszy piec kupiliśmy za pieniądze, które miały być przeznaczone na wakacje. Do wszystkiego doszliśmy ciężką pracą – wspominają państwo Wijatkowscy.
Organizują warsztaty dla dzieci, dorosłych i rodzinne. Biorą w nich udział mieszkańcy powiatu legionowskiego, ale też osoby z Warszawy i okolic, a także z Gdańska, Wrocławia, a nawet z Włoch czy Słowacji. Uczestnikami są amatorzy oraz profesjonaliści.
– Przychodzą do nas również absolwenci ASP, osoby zajmujące się zawodowo designem, grafiką, projektowaniem wnętrz, architekturą i malarstwem. Na nasze zajęcia uczęszczają ci, którzy chcą zaprzyjaźnić się z gliną, bez względu na profesję. Ceramika jest dla każdego. Trzeba tylko chcieć lepić – uważa pani Anna.
Zajęcia prowadzą także w domach dziecka.
– Chcemy każdemu dać szansę zapoznania się z niezwykłym materiałem, jakim jest glina. Atmosfera pomaga oderwać się od codzienności i skupić na odkrywaniu własnej twórczej strony – podkreśla terapeutka.
W fundacji, poza założycielami, zajęcia prowadzą panie z wykształceniem artystycznym, pedagogicznym, psychologowie, logopedzi, artyści, malarki oraz wolontariusze. Wśród terapeutów jest też pies Oskar, a niedawno do ekipy dołączyła suczka Fredka. Oba zwierzaki są inspiracją wielu artystycznych prac.
Terapia ceramiką
Ceramika doskonale nadaje się do pracy edukacyjno-społecznej.
– Promujemy ją jako formę spędzania wolnego czasu, przyczyniamy się do odkrywania pasji i zainteresowań. Tworząc grupy zajęciowe, wspieramy integrację społeczną. Poprzez zbiórki funduszy na zdrowie i rehabilitację dzieci, jak np. „Ceramika dla zdrowia”, zapobiegamy wykluczeniom. Dzięki terapeutycznym właściwościom gliny poprawia się kondycja psychiczna dzieci i młodzieży – wylicza właścicielka „Wylepiarni”.
Również warsztaty sensoceramiki prowadzone są w taki sposób, by poprzez zabawę i tworzenie rozwijać motorykę, twórcze postawy czy koncentrację.
– To doskonała forma zajęć relaksujących, odstresowujących, z elementami wyciszającymi – podkreśla nasza rozmówczyni.
Jedną z technik używanych w „Wylepiarni” jest kintsugi. To metoda polegająca na naprawianiu uszkodzonej czy rozbitej porcelany.
– Stała się inspiracją do psychoterapii. Pomaga zrozumieć, że to, co wywołuje cierpienie, może być też źródłem siły. Zarówno ceramika, jak i życie mogą się rozpaść na tysiące kawałków. Nie powinno nas to powstrzymywać przed marzeniami, intensywnym życiem i pokładaniem w nim nadziei. „Zbierz kawałki […], ponieważ nadszedł czas na odbudowanie twoich marzeń” – czytamy w książce hiszpańskiego psychoterapeuty Tomása Navarro „Kintsugi, jak czerpać siłę z życiowych trudności”– opowiada pani Anna.
Z pomocą można więcej
Fundacja działa na rzecz mieszkańców, aktywizuje ich, integrując w akcjach charytatywnych i wolontariacie. Współpracuje z placówkami oświatowymi i instytucjami kultury. Jak zaznacza Anna Wijatkowska, największym zainteresowaniem cieszą się jednak projekty tematyczne, ogólnodostępne i bezpłatne.
– Wiemy, że wielu rodziców nie stać na taki wydatek, dlatego staramy się pozyskiwać środki od lokalnych samorządów i z budżetu państwa. Szukamy prywatnych darczyńców oraz pozyskujemy dotacje z projektów organizowanych przez instytucje sektora prywatnego – wylicza.
Wśród zrealizowanych przedsięwzięć
jest m.in.: „Kultura na 55 z plusem” – zadanie dofinansowane z Mazowieckiego Centrum Polityki Społecznej (MCPS) – jednostki samorządu Mazowsza. Dużym zainteresowaniem cieszyła się także „Magia Lasu” – dofinansowana przez Urząd Miasta w Legionowie. Wsparcie w wysokości 23 tys. zł przekazał fundacji także samorząd Mazowsza.
– Jesteśmy w trakcie realizacji projektu „Ceramika inspiruje, bawi i łączy pokolenia 10 gmin Mazowsza”. Bardzo dziękujemy za pomoc – mówią właściciele „Wylepiarni”.
Kochać swoją pracę
Działalność fundacji wymaga ogromnych poświęceń. Nie przynosi niestety kokosów – przyznają założyciele.
– Gdyby wystarczało mi pieniędzy na życie za pracę w fundacji, nie uczyłabym zawodowo w szkole, a mój mąż nie pracowałby za granicą. Minusem na pewno jest też brak czasu na życie rodzinne i sen, bo przecież trzeba „upchnąć” dwa etaty w jeden dzień – przyznaje pani Anna. Ale zaraz dodaje: – Jeśli nie podchodziłabym z miłością i zaangażowaniem do tego, co robię, nie wytrzymałabym długo. Trzeba kochać to, co się robi i robić to z miłością – podkreśla. I tak jest w jej przypadku. – Ceramika z pasji przerodziła się w miłość. Z miłości również wzięła się nasza córeczka, która urodziła się w sierpniu. Liczę na to, że niebawem pojawimy się w pracowni całą rodziną, a Zuzia stanie się najmłodszą ceramiczką w fundacji – mówi świeżo upieczona mama.
Największą nagrodą dla państwa Wijatkowskich są słowa wdzięczności płynące od osób, organizacji, instytucji, z którymi „Wylepiarnia” współpracuje przy zbiórkach charytatywnych.
– Ważne jest dla nas to, że prace gliniane są często doceniane na konkursach, w których biorą udział „nasze” dzieci. Poza tym dzięki pracowni młodzież dostaje się do szkół artystycznych – podkreśla pani Anna.
Od guzika do kursu
Marzena Dyksińska ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Łodzi na wydziale projektowania odzieży. Ma za sobą 20 lat pracy w branży odzieżowej. Od 10 lat prowadzi kursy szycia. Uczenie tajników krawiectwa stało się jej życiową pasją. Przez ponad 20 lat prowadziła własną pracownię – szyła na miarę i robiła poprawki krawieckie. Skąd to zainteresowanie?
– Wychowałam się przy maszynie do szycia, bo często pracowała na niej moja mama, chociaż z zawodu była główną księgową. A ja będąc już w VII czy VIII klasie szkoły podstawowej szyłam koleżankom torebki. Również moi, dziś nastoletni synowie, już jako 8-latkowie potrafili obsługiwać maszynę. Teraz mają inne zainteresowania, ale umiejętność pozostała – zapewnia pani Marzena.
Kursy krawieckie to pomysł na biznes, który podsunęły jej klientki.
– Przychodziły do mnie panie, abym im pokazała, jak się przyszywa guziki. A jedna powiedziała mi pewnego razu, że sama też chętnie nauczyłaby się szyć. Potem trafiła mi się klientka, która uczyła języka angielskiego. Zaczęłyśmy się wymieniać: ja uczyłam ją szycia, a ona mnie angielskiego – wspomina. Te zdarzenia zainspirowały ją do założenia pracowni. A zapotrzebowanie na tego rodzaju kursy jest duże.
Nie tylko dla pań
Co ciekawe, na kursy szycia przychodzą również panowie. W pracowni pani Marzeny jest ich teraz trzech.
– Jeden realizuje swój, uważam bardzo ciekawy pomysł: szyje czapki z daszkiem z materiałów z recyklingu. Kupuje materiały w sklepach z drugiej ręki, kroi i szyje czapeczki. Tak się już w tym wprawił, że szyje na maszynie przemysłowej. Bardzo fajnie mu schodzą. Ma zbyt na całym świecie – opowiada właścicielka „Lubimy szycie”.
Kolejny kursant ma 17 lat.
– Bardzo mi zaimponowało to, co robi – przyznaje pani Marzena. – Interesuje się survivalem. Projektuje i szyje mundury kamuflażowe. Początkowo tylko je projektował, a szyła krawcowa, a potem uznał, że nauczy się krawiectwa. Zgłosił się do mnie i teraz sam wykonuje całą pracę. Mało tego: zaprojektował tkaninę kamuflażową. Znalazł też firmę, która mu wykonuje nadruk – opowiada pani Marzena, która czerpie radość nawet z najmniejszych sukcesów swoich kursantów. – Cieszę się razem z nimi, z każdej samodzielnie uszytej rzeczy, z tego, że stworzyli coś od początku do końca własnymi rękoma, że z pomysłu narysowanego na kartce powstał gotowy produkt. To dla mnie ogromna satysfakcja – przyznaje.
Każdy szyje to, co chce
Zaletą jej kursów jest to, że można do nich dołączyć w dowolnym momencie. Grupy są 5–6-osobowe, aby prowadząca do każdego kursanta miała czas podejść, wytłumaczyć, pomóc. Na brak chętnych nie narzeka.
– Może dlatego, że u mnie jest nietypowo, bo każdy robi to, co chce. Nie narzucam, że np. teraz wszyscy uczą się wszywać suwak lub szyć spódnicę – pani Marzena wyjaśnia swój klucz do sukcesu.
A co jeszcze szyją uczestnicy zajęć krawieckich?
– Bluzki, dresy, torby, płaszcze – wymienia instruktorka. – Każdy robi coś innego i nikt nie ogląda się na drugą osobę. Nikt się nie spieszy, każdy pracuje w swoim tempie – dodaje.
Dobrym zakupem do pracowni okazał się laser do cięcia tkanin.
– Dziewczyny projektują grafiki, napisy i wycinają laserowo. Szyją ubrania z różnymi napisami czy rysunkami dla siebie lub na prezenty. Mamy też drukarkę do tkanin ze specjalnymi tuszami, na której można projektować logotypy. To ogromna frajda stworzyć taką spersonalizowaną rzecz – przekonuje pani Marzena.
Każdej nowej osobie zadaje pytania: jaki ma pomysł i co chciałby robić?
– Muszę się zorientować, jak ją pokierować, czego nauczyć, aby zajęcie było dla niej przydatne. Tak jak w przypadku jednej z nowych kursantek, która ma zamiar szyć poduszki dekoracyjne, więc uczy się tylko tego – wyjaśnia.
Dwie inne panie uzyskały dotacje z urzędu pracy na swoje biznesy: jedna szyje ubranka dla dzieci, druga będzie robiła konstrukcje – formy, z których kroi się odzież. Trzy inne kursantki otworzyły firmę i szyją wyłącznie spódnice.
Z pracowni pani Marzeny korzystają też uczniowie szkół projektowania odzieży.
– W takich placówkach warsztaty są tylko raz w tygodniu przez 2 godziny. A to zdecydowanie za mało, by zdobyć praktykę. Młodzi realizują u mnie swoje projekty albo prace dyplomowe – opowiada.
Przyjaźnie na lata
Dlaczego warto spróbować swoich sił na wspólnych warsztatach?
– Jedni idą na siłownię, a inni na moje zajęcia. Ja np. chodzę na ceramikę. W domu też mogę się tym zajmować, ale gdy jestem w grupie, mam większą wenę. Poza tym można porozmawiać, miło spędzić wspólnie czas – tłumaczy Marzena Dyksińska.
Atmosfera na jej zajęciach też jest wyjątkowa.
– Jedna z dziewczyn przychodzi od 9 lat do mojej pracowni, już nie dla samej nauki, ale by się z nami spotkać, towarzyszyć. U mnie zawiązują się przyjaźnie – kursanci spotykają się poza pracownią, organizują wspólne wyjścia, wyjazdy na wakacje – opowiada pani Marzena.
A czy jest coś, co zniechęca do otworzenia takiego biznesu?
– To obecnie duże wyzwanie – mówi wprost. Dodaje, że problemem jest znalezienie wystarczająco dużego lokalu. – Wyposażenie pracowni też jest kosztowne. Drogie są maszyny do szycia, a jedna to zdecydowanie za mało. Domowe maszyny to wydatek od 1 tys. zł do 1,5 tys. zł, plus overlock to koszt 2 tys. zł. Trzeba mieć też stół do krojenia, dobre żelazko – wylicza. – Ale nie chcę nikogo zniechęcać, bo prowadzenie takich kursów może dać dużo satysfakcji – podsumowuje.
Źródło: mazovia.pl
Fot. Fundacja Wylepiarnia